sobota, 14 lutego 2015

V-day

Już jest! Zwieńczenie trylogii Jonasa Gardella Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek na początku lutego wylądowało na polskim rynku. Ambiwalencja mną targa, jak dziewicą w noc poślubną: i ciekaw jestem bardzo, i boję się okrutnie. Z jednej strony czyta się to-to błyskawicznie (wyobraźcie sobie dokumentalno-branżową operę mydlaną, osadzoną w latach 80.), z drugiej wiem, że wszystko skończy się ogromną gejpokalipsą i bohaterowie, z którymi zdążyliśmy się oswoić, jeden po drugim umrą w straszliwych męczarniach na AIDS (zresztą, czego innego można się spodziewać po książce, zatytułowanej Śmierć?).

Choć pewnie to idealnie wpisałoby się w posępny nastrój, który mnie ostatnio opanował.
A przecież DZISIAJ nie powinno być miejsca na smutki. Nawet Cwellow na swojej głównej od rana promuje chłopców jakby mniej foremnych, starszych, nienachalnie urodziwych oraz takich, którzy (o zgrozo!) nie mają w swoich galeriach majtek od Calvina Kleina (Off with their heads! - powinny teraz zawyć Wasze wewnętrzne Królowe Kier). Widocznie uznało, że w TEN DZIEŃ nawet Brzydkie Siostry Kopciuszka powinny mieć szansę na odrobinę szczęścia w ramach pity fuck.
Anyway...





















Jakkolwiek miły byłby dodatek intencjonalności, jeśli nie da się inaczej, to chociaż tego przypadku Wam (i sobie) życzę. I nie zapomnijcie o rozpieszczaniu się! A zanim ostatecznie ucieknę na maraton komedii z Sandrą Bullock, podrzucę Wam (gdyż jednym z niepisanych zadań niniejszego blogaska jest promowanie wątpliwej jakości sztuki niszowej) przewrotnego i ironicznego Ezrę Furmana.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz